czwartek, 18 sierpnia 2011

Komu w drogę temu...

Więc znów zaczęliśmy naszą podróż w dzikie, dalekie krainy. Nasz cel był krainą niebezpieczną i pełną leniwych barbarzyńców. Czas zmierzyć się z Imperium.
Włochy.

Nawet mną wstrząsnął dreszcz gdy przeczytałam to słowo. Otóż wyjaśnię wam sedno grozy tkwiącej w tym słowie: Włochy w sierpniu. Dokładniej w długi weekend. Ale jako, że lubimy dreszczyk emocji i ciężkie wyzwania podjęliśmy misję.
Wyruszyliśmy standardowo z Krakowa by wieczorem przespać się w Mikulovie. Na dzień następny przeskoczyliśmy Austrię dyskutując na temat mijanych zamków znajdujących się na zboczach gór (jak zwykle nie była to rozmowa normalna i cywilizowana). W końcu dostaliśmy się do krainy winem i oliwą płynącej. Obiad trzeba gdzieś zjeść, po drodze jest ukochane Bolzano. Jak dwa plus dwa rachunek był prosty – obiad na ryneczku! Siesta we Włoszech jest rzeczą okropną, jednak z wielkim wysiłkiem dali radę przyrządzić nam spaghetti z sosem pomidorowym i focaccię z szynką. I już tu poczuliśmy jak cudownie jest wjechać do Włoch albowiem: uno-sos pomidorowy, due-szynka czyli crudo, tre-Veneziano. Smaki występujące jedynie na południu. Po tak wybornym obiedzie trzeba było przespacerować się, jak zwykle padło na targ i uliczki wokół rynku. Ale trzeba jechać dalej! Kierunek?
Jezioro Garda.
Gdy dojeżdżasz do jeziora widok zapiera dech. Zbocza wysokich gór schodzące prosto w jezioro. Kusiło nas zatrzymanie się w Nago-Torbole dla samej nazwy tej miejscowości, jednak Riva del Garda była większa. I tu był nasz błąd. Miejscowość ukochana przez Włochów i długi weekend sprawiły, że wszystkie hotele były zajęte a jedyny jaki znaleźliśmy – cholernie drogi. Jako, że nie należymy do takich co długo szukają padła decyzja: śpimy w samochodzie. Przeszliśmy miasteczko zatrzymując się tu i ówdzie na Veneziano i Hugo, oraz podziwiając widoki, po czym udaliśmy się na parking spać. Oczywiście straż miejska musiała nas wyrzucić z parkingu, bo ‘możemy spać na każdym parkingu ale nie na tym’. W końcu znaleźliśmy zamkniętą stację, Mercedes dał radę, rozłożone siedzenia i śpimy. O dziwo długo bo aż do 9. Kawa, kanapka i umycie się w kawiarnianej łazience i jedziemy dalej. Cel? Plaża! Musimy się przecież zanurzyć w Gardzie. Na południu w miejscowości o nazwie Sole (ale wcale nie jestem taka pewna czy się tak nazywała 'Sola? Sole? ojapierdole!') przywitały nas urocze małe plaże miejskie i przyjemne knajpki. Priorytet picie – Veneziano, tutaj nazywane Spritz, plus przekąski plus słońce grzejące w głowę. Wynikiem były rozmowy o nieskończoności wszechświata i tym, że wszystko to wielki spisek. Następnie kąpiel w jeziorze i wylegiwanie się na słoneczku (po tak długiej podróży cudowne uczucie) i… w drogę!
c.d.n. 



 

Muzyka z podróży:
Andrzej Piaseczny - Niecierpliwi (nie pytajcie...)
Lao Che - Hydropiekłowstąpienie

zdjęcia dzięki uprzejmości brata właściciela Nikona 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz