wtorek, 15 lutego 2011

14.02.11 czyli Salzburskie walentynki









Dzień zaczynamy od przepysznego śniadania w jednej z tych nielicznych kawiarni na głównej ulicy. Uwierzcie mi, przewodniki kłamią. Salzburg nie jest miastem małych, uroczych kawiarenek i barów. Aby trafić na takowe naprawdę trzeba się dobrze naszukać. Jednak gdy już podejmie się ten wysiłek można zjeść w towarzystwie samego Mozarta. A przynajmniej nie da się o nim nigdzie zapomnieć. Czym byłoby to miasto bez niego? Zapewne zapadłą przygraniczną dziurą.


Widok z zamku jest naprawdę imponujący. Szkoda tylko, że by go zobaczyć trzeba wspiąć się pieszo pod ogromną górę, bo kolejka, jak wszystko tutaj, jest zamknięta. Dodatkowym utrudnieniem jest pozostawiony na parkingu samochód z karteczką o ważności do godziny 12. Mamy więc godzinę na wbiegnięcie pod górę, zrobienie zdjęć i uwolnienie księżniczki. Spalimy przynajmniej nasze śniadanie mistrzów. Na zamku czekało na nas wiele atrakcji ale największą z nich okazała się leciwa staruszka zamknięta w wieży, która po uwolnieniu zarzekała się, że jest matką Mozarta. Wierzyć, nie wierzyć poprosiliśmy o autograf. U stóp góry warto również zwiedzić katedrę (do której jak zwykle trafiliśmy przypadkiem). Zachwycają niezwykłe barokowe zdobienia i… możliwość robienia zdjęć, rzadko spotykana w tak pięknych zabytkach. Drugiego dnia, Salzburg wydaje się mniej skomplikowanym miastem, obchodząc Altestadt mamy wrażenie, iż całkiem nieźle się w nim orientujemy. Problem pojawia się gdy wsiadamy do samochodu i próbujemy przejechać na drugą stronę rzeki. Nasz zmysł orientacji okazuje się nie tak dobry jak sądziliśmy. Co prawda, na drugą stronę rzeki nie udało nam się przejechać, znaleźliśmy jednak piękne miejsce nad rzeką z którego widać wszystkie ważne zabytki Salzburga. Po krótkim spacerze bulwarem dochodzimy do kolorowych kamienic przyklejonych do skały. Krótka wizyta w zatłoczonej kawiarni (o godzinie 12 w poniedziałek? Czy oni w ogóle pracują?) i wychodzimy znów na ulicę. Zupełnie nie dziwi nas widok dwóch spidermanów, którzy aby wyczyścić kominy muszą opuścić się po pionowej skale na dach. Nie, wcale nie prościej byłoby zrobić właz w kamienicy. 


Przygotowując jakiś plan podróży (którego i tak dość słabo się trzymaliśmy), trafiłam w Internecie na zdjęcie ciekawego obiektu. Chwila więcej szukania i okazuje się, że obiekt to Hangar 7 na salzburskim lotnisku.  Z braku lepszej rzeczy do roboty, jedziemy w to miejsce zupełnie nieświadomi co nas czeka. Sam budynek z zewnątrz robi wrażenie.  Redbull  przygotował tu wiele niespodzianek, począwszy od darmowego wejścia, poprzez niesamowitą architekturę aż po obiekty znajdujące się w budynku. Redbull doda ci skrzydeł, przygotowali więc dla zwiedzających niezły odlot. Kultowe modele smolotów, motorów, bolidów, helikopterów (Bell Cobra!) , sztuka, modele silników. I model człowieka ze skrzydłami. Urządzonko które potrafi przenieść Cię na odległość 35 kilometrów z prędkością 360km/h (pytanie tylko czy żywego, to pominęli).  Jedynym minusem jest brak możliwości robienia zdjęć (czego dobrze pilnuje każdy tajniak w Hali).


Tak też kończymy nasz pobyt w Salzburgu i wyruszamy w drogę powrotną do Krakowa. By tradycji stało się zadość Czesław nam Śpiewa gdy mijamy pola pełne ogromnych wiatraków w okolicach Wiednia. Jeszcze tylko minięcie granicy austriacko – czeskiej z charakterystycznymi czerwonymi światłami przybytków dla panów z potrzebami (Moulin Rouge, Geisha … ci co nazywają burdele nie są zbytnio kreatywni) i w końcu Kraków. Wszystko co dobre kiedyś się kończy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz