niedziela, 13 lutego 2011

13.02.11 zaczynamy!






Jest chyba minus sto. Nie czuję już palców u nóg, grabieją mi ręce. Pada bateria w moim kompie gdy siedzę w namiocie na zboczu Kilimandżaro. Rafał który poszedł po wodę już dwa dni nie wraca. Ja chyba z wyczerpania nie doczekam na niego. Gaśnie zielona lampka w moim komputerze. Tej wiadomości już pewnie nikt nie prze….

Jak dobrze, że obudziłam się w ciepłej pościeli kolejnego hotelu w drodze do domu.  Po krótkim zastanowieniu stwierdzam, że to Merano.  Za oknem tym razem biała ściana mgły a zieleń tego całego badziewia wręcz wlewa się do pokoju. W środku lutego roślinność Merano nie robi sobie nic z ujemnych temperatur rosnąc i kwitnąc ile wlezie. Palmy, jaśmin, ogromne cedry. Wszystko zielone i kwitnie jak powalone. Po szybkim śniadaniu schodzimy na dół szukając księżniczki Sisi, która założyła te ogromne ogrody.  Zaspany recepcjonista w niczym niestety nie przypomina powabnej dziewicy.  Zrezygnowani wychodzimy na miasto. Willa za willą, jedna lepsza od drugiej. Zapach jaśminu rozchodzący się po ulicy, tu i ówdzie butelki po winie Fragolino. No tak, wczoraj sobota i jak wszędzie dziewczyny w krótkich spódniczkach poszły się bawić. Zaspani włosi zaczynają dzień od Veneziano w nielicznych otwartych kawiarniach. Na ulicach tylko panowie z małymi, białymi pedalskimi pieskami w kubraczkach. Dzwony z pobliskiego kościoła zwracają naszą uwagę na szereg ministrantów udających się na niedzielną mszę. Hm… u nas chyba dziewczynki nie mogą zostać ministrantami. Ogólnie miasteczko robi wrażenie śródziemnomorskiej miejscowości przeniesionej w sam środek gór, łącznie z roślinnością, szumem rzeki i wąskimi uliczkami. Błąkając się po mieście wpadamy przypadkiem na baseny z gorącą wodą termalną. Dobry pomysł na spędzenie weekendu przez rodziny z dziećmi.

Wina nam się chciało. Wina! Więc pojechaliśmy pozwiedzać okoliczne winnice położone na zboczach okolicznych gór. Jak zwykle przypadkiem, uwagę naszą przyciąga dziwny budynek otoczony cyprysami. Zachęceni jedziemy w tamtą stronę trafiając do miasteczka Schenna. Oprócz przepięknych widoków, ciekawego mauzoleum dla 9cio letniego dziecka, kościoła i zamku miejsce to można opisać trzema słowami. Zamknięte do marca. Hotele, zabytki, domy. Wszystko zamknięte do końca marca.
Zaczyna brakować nam benzyny, wracamy więc do Merano . Wszystkie stacje benzynowe które pokazuje nam samochodowy gps są samoobsługowe. Bezradni stajemy przed automatem, zastanawiając się jak włożyć drogocenne 20 euro uciuane w Hucie, tak aby jeszcze dostać za to benzynę. Po naciśnięciu setki przycisków automat odmawia posłuszeństwa. Z odsieczą przybywa nam jednak nieustraszony rycerz, lekko zajeżdżający jeszcze alkoholem, na swoim białym rumaku (tymczasowo w zastępstwie – Fiat Doblo). Automat wypluwa z swych trzewi karteczkę z którą możemy odzyskać nasze 20 euro z kasy. Problem w tym że kasy otwierają w poniedziałek a my dziś wyjeżdżamy. Jednakże nasz zacny włoski rycerz walcząc z potwornym automatem (i klnąc co rusz: SCHESSE!) zaproponował wymianę karteczki na rzeczywiste 20 euro. Co więcej, pomaga nam za to 20 euro zatankować. Ucieszeni, że mamy więcej szczęścia niż rozumu uderzamy znów w drogę: kierunek Salzburg!

Po ponad 300 kilometrach z muzyką SDMu i Nicka Cave’a (bo jednak za włoskim i austriackim radiem nie bardzo przepadamy) docieramy do Salzburga . Austriacy absolutnie nic nie robią sobie z ogromnej skały przecinającej ich miasto. Po prostu zrobili w niej ogromny, przepięknie rzeźbiony niczym łuki tryumfalne tunel. Zastanawiamy się kto taki tunel zrobił bo na ulicach nie spotkasz żywej duszy. Po krótkiej dyskusji stwierdzamy jednak, że musiał być to Mozart. Tak, Mozart to lokalny bohater i odpowiedź na każde pytanie.  Znajdując miejsce parkingowe i, dzięki uprzejmości tubylca z dziwnym akcentem, nie płacąc za nie udajemy się na stare miasto. Jest niedziela, godzina 19. Parę dni później tę chwilę opiszą wszystkie dzienniki i gazety. Okazuje się, że całą populację Salzburga  w tych dniach porwali kosmici aby przeprowadzać na nich okrutne eksperymenty, niezgodne z wszelkimi konwencjami świata cywilizowanego. Nie mając tej wiedzy, bezrefleksyjnie spacerowaliśmy pustymi uliczkami starego miasta, nie zdając sobie sprawy w jakim niebezpieczeństwie przyszło nam zakosztować grodu Mozarta. E, jednak nie. Nasza teoria legła w gruzach. W tych czterech restauracjach, które są na starym mieście cisną się ludzie. Choć wciąż, przerażeni wyludnieniem miasta i brakiem kawiarni i restauracji, zastanawiamy się czy nie są to klony. Jak każde miasto, taki i Salzburg ma własnych nagabywaczy do restauracji. Problem w tym, że tutejszy 'zachęca' do McDonalda i wydaje się nie do końca normalny. Na każdym rogu atakuje Mozart. Czekoladki, wystawy, muzyka. Uspokojeni, dożywieni przez roztargnionego kelnera w restauracji Herzl, znajdujemy pokój w hotelu. Mamy nadzieję, że naszego samochodu nikt nie okradnie na niestrzeżonym  parkingu.
TBC

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz